Nic tak nie nakręca do trenowania jak zawody. Chęć sprawdzenia się, tłum napędzający adrenalinę, i własne bariery do pokonania. W tej edycji wystartowałem pod wpływem spontanicznej decyzji.
-„To tylko 5 km, nawet wstając z fotela dam radę”.
I w sumie jest to racja. Pokonanie 5 km jest w zasięgu prawie każdego. Ale zrobić na 100% swoich możliwości? To już zupełnie inna para kaloszy. 5 km to jeden z moich ulubionych — po półmaratonie — dystansów rozgrywanych w ramach popularnych biegów ulicznych. Na takim dystansie mało jest kalkulowania. Musi być ogień od początku do końca. Jedyne o co trzeba zadbać, to o dobre przemyślenie tempa i nieprzestrzelenie pierwszych trzech kilometrów. Tym, co wyróżnia Bieg Powstania Warszawskiego na tle innych startów w Warszawie to też strategia pod kątem ukształtowania terenu. Finisz zazwyczaj jest w okolicy popularnej Konwiktorskiej, czyli ostatnie metry przed metą trzeba napierać pod górę i trzeba na ten finisz zachować trochę więcej energii niż na innych „piątkach”. O szczegółach strategii opowiem jednak już w trakcie opisywania przebiegu samego biegu.
Start został mi ufundowany w ramach Teamu eAzymut.pl. Bardzo doceniam to, jakie możliwości poza zarabianiem pieniędzy daje mi to miejsce. O odbiór pakietów tez nie musiałem się zbytnio martwić, bo został odebrany przez Kamilę. Dobrze też, że można było zrobić to w dniu biegu, bo dzień wcześniej dopiero wróciliśmy z wyjazdu, i nie uśmiechałoby się nam z walizami lecieć do biura zawodów. Po krótkim przygotowaniu mentalnym ruszyliśmy na start.
Miałem na ten bieg dwa cele:
1) Ukończyć
2) Zrobić wynik poniżej 32 minut
Numer 1 wcale nie był mało ambitny, przynajmniej w moim przypadku. Urlop spędziłem na łażeniu po górach i te wycieczki zostawiły w moim organizmie swój ślad. W końcu jedynymi aktywnościami przed urlopem było sporadyczne bieganie w tlenie, a nagle dzień po dniu zacząłem robić marsze po górach trwające po kilka godzin. Jadąc na start czułem achillesy i kolana. Nie wiedziałem do końca, jak się zachowają moje nogi i czy nie postanowią się poddać w trakcie. No i jeszcze ten podbieg na Konwiktorską… Nie chciałem rezygnować ze startu, stąd też pomysł na cel „ukończyć i postarać się to zrobić bez kontuzji”. Cel nr. 2 to już moje szacunki wynikające z tego co robiłem na treningach i jak się czułem. Chciałem zacząć od 6:20 i po pierwszych 2 km zobaczyć co będzie — jak będzie „power” i nogi nie będą płakać to grzejemy dalej, a jak pojawią się problemy, to zwalniamy do 7:30 i byle do mety.
Bieg Powstania Warszawskiego to też dla mnie ważne wydarzenie, tak samo jak powstanie. Członkowie mojej rodziny walczyli o to miasto uczestnicząc w oporze i przelewali krew za tę ziemię. Czuję się w obowiązku poświęcić w tym czasie w roku chwilę na poddanie się zadumie i upamiętnić te straszne wydarzenia. To m.in. dzięki oporowi powstańców mogę chodzić po mieście nazwanym Warszawą i mówić po polsku. Samo powstanie może nie było najrozsądniejszym pomysłem, ale z tego znany jest nasz naród — nie klęczymy przed okupantem i nawet jeśli walka w momencie jej podjęcia jest przegrana, to nie oznacza, że nie walczymy.
Ale wracając do samego biegu. W ramach imprezy odbywały się dwa biegi, na 10 i 5 km. Mój bieg startował o 20:30. Pogoda była całkiem ok, nie było parno. Temperatura mogłaby być odrobinę niższa, ale nie była wielkim problemem. Po ustawieniu się na linii startu, w okolicy połowy strefy na 30 minut, czekałem żeby zacząć biec pełen obaw. Szczególnie o te nieszczęsne achillesy.
– „Jak przedobrzę, to znowu będzie wymówka, żeby nie trenować”.
A nie do końca o to mi chodziło. Po odegraniu w głowie „Warszawskich Dzieci” i odsłuchaniu „Roty” z głośników czas, aby założyć słuchawki i skupić się na robocie w rytmie 185bpm.
3, 2, 1… START!
No ale chwila, chwila… To sygnał do startu dla tych szybkich, żółwie spokojnie muszą poczekać na swoją kolej. Po 2 minutach dopiero zaczęliśmy iść w kierunku belki startowej. To, co mnie zaskoczyło, to że część osób ze strefy startowej, zamiast iść w kierunku startu, zaczęła schodzić ze strefy. Odpowiedzią było zerknięcie na numery startowe. Aha, Państwo z 10 km pomylili starty, dzięki czemu na strefie był ścisk o wiele większy, niż powinien. No ale dobra, idziemy powoli do przodu i przygotowujemy się do odpalenia zegarka.Po minięciu belki startowej przypomniałem sobie, dlaczego nienawidzę startować z końca stawki. Tłok. Pierwszy kilometr był ciężki też ze względu na zakręty. Te na początku biegu gwarantują stratę czasu. Każdy próbuje złapać wewnętrzną część zakrętu, no ale jak Ci z zewnątrz zaczynają ścinać do wewnętrznej, to dla tych z wewnętrznej brakuje miejsca i robi się korek. I tutaj masz wybór — łokcie w ruch albo straty. Zawsze w takich warunkach wolę wziąć zewnętrzną zakrętu. Nadrabiam dystans, ale przynajmniej unikam tempa 12:00 i podbicia pulsu przez szarpanie nerwów i tempa. Na pierwszym kilometrze zegarek wskazał średnią 6:30.
– „Trochę gorzej niż planowałem, ale ujdzie, tłok był i dużo szarpania tempem z tego powodu, nie ma co się panikować”.
Po zabawie na zakrętach w pierwszym kilometrze, na drugim mieliśmy pierwszy podbieg na trasie, pod wiadukt przy Dworcu Gdańskim. Tutaj też sporo osób udało się wyprzedzić, po prostu biegnąc swoje. Gdy byłem na wierzchołku wiaduktu, przypomniałem sobie profil trasy.
– „Do wiaduktu lekko pod górkę, z wiaduktu jest w dół — tam trzeba przyspieszyć i wykorzystać profil trasy”.
Tak też zrobiłem. Pomimo że gruby, to nogi mi się przez lata nie skróciły i po rozpuszczeniu ich na zbiegu nadrobiłem sporo czasu niskim kosztem. Ale nadal starałem się nie przeginać, to dopiero 2 km.
– „Na drugim kilometrze biegu na pięć kilometrów nie wygrasz wyścigu, ale możesz go przegrać”.
Drugi kilometr w którym zawarty był podbieg i zbieg z wiaduktu zakończyłem w tempie 6:13, czyli lekko urwałem z planu nr 2, ale nie na tyle, żeby wyrównać stratę z 1 km. No ale byłem już blisko. Tętno też wyglądało „ok” jak na tę fazę biegu, 167 uderzeń dawało przestrzeń do powolnego wzrostu tętna i dociągnięcie tego tempa do końca. Jednak wiedziałem, że cały bieg rozegra się tak naprawdę na kilometrze trzecim. Przed nami był bowiem zbieg „Krasińskiego” w dół. Postanowiłem do tego momentu trzymać swoje 6:20 i na zbiegu spróbować mocno nadrobić czas, żeby mieć bezpieczny bufor na umierańsko na Konwiktorskiej. I tak też zrobiłem. Mania wyprzedzania, mocniejsze wybicia, wysoka pięta…
– „O ku… a co z achillesami? Nie wiem, trudno się mówi, jak zdechną to umrą”.
I tak wyprzedzałem kolejnych biegaczy, korzystając z długiej nogi i fizyki (grawitacja przy tej masie robi swoje). Trzeci kilometr skończyłem ze średnią 5:57 i tempem maksymalnym w okolicy 5:00. Nieźle gruby. Po zakończeniu szaleńczego zbiegu chwila na refleksję co z nogami. Było nieźle. Może poza tym, że zaczynają tracić siły. Nie w sposób alarmujący, a raczej dając sygnał „będziemy na styk tego dystansu”. Ten kilometr pozwolił mi zbudować bufor około 30 sekund nad celem nr 2, dając spokój na ostatnią fazę wyścigu. Czwarty kilometr to długa prostą Wybrzeżem Gdyńskim, wzdłuż cytadeli. Biegłem to dziesiątki razy i żadnego nie wspominam szczególnie dobrze. Było tam zazwyczaj nudno, a zmęczenie w takich momentach szczególnie lubi dawać się we znaki. Tym razem było jednak było inaczej. Rozpoznałem przed sobą znajomą koszulkę. To Zbyszek leci w swoim świecie. Klepię go w ramię, krzyczę „Siema”, i dalej robię swoje. A jakieś 300m dalej kolejna znajoma sylwetka, tym razem to Kamila. Obstawiałem przed biegiem, że będzie przede mną. Jednak ćwiczyła więcej ode mnie i miała lepszą formę. Finalnie jednak udało mi się ją wyprzedzić. Kilometr czwarty pokonałem ponownie w 6:13. Tutaj zaczęła pojawiać się myśl:
– „Czy dam radę wyciągnąć 31:30?”
Szybkie kalkulacje mówiły, że jest to możliwe. Wszystko zależy od tego jak pójdzie mi podbieg Konwiktorską. Zacząłem już wizualizować sobie ten podbieg — ostro w prawo, trzeba przeciąć wewnętrzną, wchodząc lekkim łukiem, później łagodny łuk w lewo przy stacji benzynowej, orka pod górę i prosta do mety. I tak sobie biegnę, myśląc o Konwiktorskiej i tym jak dzielnie będę ją pokonywać… a tutaj przed mostem Gdańskim skręt w prawo. Oczywiście, że nie sprawdziłem dokładnie trasy i ostatni kilometr miał inny przebieg niż ten, którego się spodziewałem. A w tym rejonie nie było mnie kilka lat. I jak tak sobie biegnę kombinując w myślach jak ta trasa może przebiegać, nagle ktoś do mnie dzwoni, a alert zakrywa mi całą tarczę zegarka. Nie wiem, na którym dokładnie momencie ostatniego kilometra jestem. Nie wiem, jaki mam dokładnie czas. Boję się kliknąć przycisk „back” żeby anulować to połączenie, bo a nóź złapię lapa i zepsuję statystyki biegu. I tak biegnę, złorzecząc na dzwoniącego, nie wiedząc, gdzie dokładnie jestem i jak wygląda mój czas. Dobra, dzwoniący odpuścił, teraz widzę. 29 minut na liczniku i jakieś 350 m do mety.
– „Na styk”.
A trasa dalej w górę. Już widzę w oddali zakręt w prawo.
– „Dobra, wiem gdzie jestem! Wybiegnę nad stacją przy Konwiktorskiej którą sobie wizualizowałem, a stamtąd jakieś 100 metrów i będzie meta”
Dobiegam do zakrętu, mijam go, widzę linię mety, pozostało około 100 m do końca. Ostatnie zerknięcie na zegarek. Pozostało mi około 30 sekund.
– „Na styk”.
Przyspieszyłem, ile mogłem. A niewiele mogłem, bo ten podbieg mnie wyprał z resztek energii. Płuca już palą, nogi też, a głowa krzyczy „jeszcze kawałek”. I na kilkanaście metrów przed metą znowu zaczyna dzwonić telefon. Wbiegam na metę nie mogąc zatrzymać rejestracji aktywności, nie widząc jaki mam wynik i przeklinając pod nosem. Gdy połączenie się skończyło, zatrzymałem aktywność. Stoper pokazywał 31:38.
– „Było blisko”.
Wiedziałem, że to nie jest mój wynik, bo zatrzymałem stoper chwilę za metą. Nie było to jednak 8 sekund. No ale hej, zrealizowałem oba cele. Dobiegłem i zrobiłem to poniżej 32 minut! W chwili jasności umysłu pogratulowałem sobie dobrze zrobionej roboty. Bieg nie był łatwy (dosyć ciepło, sporo jak na 5 km zmian wysokości), ja nie specjalnie byłem do niego przygotowany, biegłem na zmęczonych po urlopie nogach i z bolącymi achillesami… o kurcze, achillesy! Okazało się, że zniosły to całkiem dobrze, po biegu ich w zasadzie nie czułem, na drugi dzień też się nie odzywały. Podobnie jak kolana.
Odebrałem medal, poczekałem chwilę na Kamilę, a za strefą medalową spotkaliśmy też Zbyszka. Zrobiliśmy też sobie pamiątkową fotkę medali i jak przystało na pamiątkę, nie mam tego zdjęcia, może później uzupełnię o nią ten wpis jak ją dostanę.
Edit: szybka akcja i fotka się znalazła 🙂
W międzyczasie przyszły oficjalne wyniki – 31:35. Zabrakło niewiele. Po biegu złapałem się jeszcze z moim przyjacielem Miguelem i przy okazji korzystając z bliskości parku fontann, obejrzeliśmy tegoroczny pokaz (gorąco polecam). Po pokazie i pogaduchach o bieganiu (dla Miguela Bieg Powstania to była tylko rozgrzewka przed startem w sztafecie na Ultramaratonie Powstańca w Wieliszewie na następny dzień) rozeszliśmy się w swoich kierunkach. To jednak nie był koniec atrakcji, bo postanowiliśmy jeszcze wrócić na finisz, żeby poczekać wspólnie ze znajomą na jej siostrę walczącą ze złamaniem 1 godziny na trasie 10 kilometrów. Sztuka ta ostatecznie się nie udała, ale biorąc pod uwagę całokształt, wstydu nie było. Po osiągnięciu przez wszystkich linii mety udaliśmy się spacerem do domu. 2 kilometry marszu z zimnymi napojami w ręku zamiast rozciągania (nie róbcie tak, rozciąganie jest ważne) weszło jak złoto.
Cały start był jak zawsze fajnym przeżyciem — trochę nostalgicznym, trochę motywującym, pełnym walki samemu ze sobą. A przy okazji dobrym motywatorem, który działa do dzisiaj. Pierwszy bieg masowy przypomniał mi, że bieganie to w sumie fajne jest, a szczególnie starty w zawodach. Postawiłem sobie więc kolejny cel – 10 km w ramach Biegu Niepodległości. Do aktywności muszę wracać powoli, bo zbyt ambitne podejście do treningu połączone z obecną masą to zła mieszanka prowadząca donikąd, jak już kilka razy miałem okazję się przekonać.

