Praska Piątka 2025 5k – miałem tego nie biec

Praska Piątka 2025 5k – miałem tego nie biec

Po starcie w Biegu Powstania Warszawskiego pod koniec lipca (relacja tutaj) zacząłem szukać sobie nowych wyzwań. Potrzebuję takiej marchwi na kiju, która będzie jakimś większym celem do zrealizowania. Jeśli jednak cel jest zbyt odległy to też nie za dobrze, bo lubię mieć też jakieś przystanki po drodze do dania głównego. W sierpniu wydolność już zaczęła rosnąć, ale nie chciałem też przeginać z dystansem. 5 km to był na tamten moment dystans idealny, po którym w miarę szybko wrócę do siebie, i nie będzie aż tak obciążający dla nóg, jak męczenie ich ponad godzinnym dreptaniem. Pierwsze moja myśl, to była właśnie Praska Piątka — początek września, więc przez miesiąc można zrobić na moim obecnym poziomie znaczący progres czasowy. Jak jednak zobaczyłem cenę pakietu, to zwątpiłem. 89 zł za 5 km bieg to jednak trochę za dużo. Chyba po prostu odzwyczaiłem się od tego, ile to kosztuje. Przypominam, bieganie to tani sport.

3 dni przed biegiem odezwał się do mnie Miguel z informacją, że ma wolny pakiet na Półmaraton Praski. Z ciężkim sercem — bo bardzo bym chciał spróbować to zrobić, ale wiedziałem, że w obecnym stanie byłoby to skrajnie głupie i nieodpowiedzialne (tutaj poproszę o jakieś brawa czy coś) — odmówiłem. Powiedziałem jednak, że gdyby zwolniła się „piątka”, to bardzo chętnie skorzystam.

Już planowałem spokojne leżenie na kanapie przez weekend, ale w piątek, dzień przed biegiem, sytuacja się powtórzyła. Jest pakiet, tym razem na Piątkę, jeden zawodnik nie pobiegnie, zakładaj buty i biegnij. No i takiej okazji już nie mogłem przepuścić. Był tylko jeden mały problem, a mianowicie ostatnie dwa, mocne jak na mnie treningi. Informację o starcie dostałem w piątek, a we wtorek zrobiłem długie wybieganie (w niedzielę się nie chciało), a w czwartek wieczorem 2 odcinki 15 min po 6:00 (czyli tempo szacowane przeze mnie na możliwe do utrzymania na piątce).

Plan na bieg był prosty, czyli przebić wynik sprzed miesiąca (31:35 przyp. redakcja) a jak będzie dzień, to spróbować pokonać barierę 30 minut. W końcu dwa dni wcześniej już w zasadzie to zrobiłem, z rozgrzewką, schłodzeniem, i przerwą między odcinkami 3 min w truchcie. Problemem jednak były te wcześniejsze treningi. Już tych odcinków z rozsądku nie powinienem robić po dyszce, tylko dać sobie jeden trening luźnego, krótszego deptania. A zrobienie trzeciego mocnego biegu z rzędu i to w formie startu na 5k? Pcham się w gips.

Z powtarzaną w głowie mantrą „tylko się nie zepsuj, tylko się nie zepsuj…” pojechałem na start. Bieg rozpoczynał się na błoniach Stadionu Narodowego, pogoda do biegania była dobra, z lekkim wiatrem, który momentami trochę przeszkadzał. Na start pojechałem z Kamilą, która poza rolą szerpy, wspierała mnie także psychicznie. Przed samym startem spotkaliśmy się też z Miguelem, który tym razem mierzył się z głównym dystansem tego dnia. Nastroje przed startem były dobre, ale trochę się stresowałem. Głównie tym, że czułem nogi po poprzednich treningach i bałem się tez przegięcia z obciążeniem i tempem, co mogło skończyć się dla mnie kolejną wymuszoną przerwą od biegania.

Na 5 minut przed wystrzałem startera przekazałem wszystkie graty Kamili, wszedłem do strefy startowej, założyłem słuchawki i zacząłem chłonąć atmosferę, żeby dobrze się nastroić przed czekającym mnie wyzwaniem. Było to długie kilka minut, podczas których zamknąłem się w swojej głowie i złapałem pełne skupienie.

Full Focus na zadaniu – „nie zepsuć się, nie zepsuć się…”.

Start przeciągał się wieki, ale to dobrze. Organizator puszczał poszczególne fale uczestników, dając pomiędzy nimi przestrzeń, dzięki czemu nie było czuć podczas całego biegu dużego tłoku. Pierwsze metry to standardowa „kalibracja” tempomatu. Ta poszła przyzwoicie, po około czterystu pokonanych metrach złapałem, ile to jest mniej/więcej 6:00. Dopiero przy pierwszym pomiarze na kilometrze zorientowałem się, że na nim nadrobiłem 10 sekund do planu.

„Ok, mała zaliczka na błędy pomiaru, czuję się dobrze, trzeba to trzymać”.

Po pierwszym kilometrze zaczynał się długi podbieg na most Świętokrzyski. Tutaj znowu widać brak biegowego cwaniactwa o wielu biegaczy. Ulica lekko się wije w górę, a masa lawiruje lewo-prawo razem z nią. Ja postanawiam standardowo łapać zakręty optymalnie, ale pozostali uczestnicy nie zawsze to umożliwiali. Zyskałem jednak na tym z dobre 15 sekund na mecie. Podbieg na most starałem się pokonać w tempie 6:00, żeby nie stracić na nim za dużo zaliczki, którą zebrałem na pierwszym kilometrze. Co się jednak podbiegło zaraz się odbierało, i na drugiej części mostu biegnącej na Powiśle chciałem przyspieszyć. Na zbiegu zerknąłem na zegarek. Tempo 5:10. Udając ze tego nie widzę trzymałem to tempo aż do końca zbiegu. Na drugim kilometrze średnie jego tempo wskazało 5:45.

„Dobra, teraz dorzuciłem do pieca, ale zaraz to stracę, bo po nawrocie ponownie wbiegamy na most z drugiej strony i znowu będzie 6:00 albo i wolniej, a to dopiero będzie połowa wyścigu. Trzeba trochę zachować sił na ostatnie kilometry”.

Na podbiegu na most jednak tempo nie spadło poniżej 6 minut na kilometr, a raczej oscylowało na poziomie 5:55. Na szczycie mostu nastąpiła szybka ocena sytuacji.

„Połowa biegu za mną, mam jakieś 30 sekund przewagi nad planem, wszystkie podbiegi na trasie już za mną, nogi mają się dobrze, tętno w okolicy 168, więc jest tu jeszcze spory zapas. Zobaczmy, co się stanie, jak dam po 5:30”.

Głupota.
30 sekund szybciej na kilometrze to przepaść, zupełnie inne bieganie.
Rozsądek pytał „co ty odpier…”.
Intuicja odpowiadała „pa tera na to”.

Za mostem trasa skręcała w prawo na Wał Miedzeszyński. Przebiegając pod mostem średnicowym, trafiliśmy na strefę kibica Adidasa, sponsora biegu, gdzie odbity został trzeci kilometr, pokonany przeze mnie w tempie 5:34. Światła, które tam postawili, mogłyby bez problemu wywołać atak epilepsji. Musiałem aż przymknąć oczy, bo mózg na rosnącym zmęczeniu dostawał za dużo bodźców i pojawiły się jakieś zwarcia.

Trasa w formie agrafki biegła aż do mostu Poniatowskiego, pod nim wykonywaliśmy nawrotkę i powoli kierowaliśmy się do mety. W tym miejscu zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy to co robię dam radę dociągnąć do końca. Odegnałem jednak te myśli i skupiłem się na słupku z oznaczeniem czwartego kilometra majaczącym w oddali. Gdy tam dobiegłem, zobaczyłem pokonany przedostatni kilometr biegu w tempie 5:33.

W tym momencie poczułem, że jednak to mam. Został ostatni kilometr, moja przewaga nad założonym łamaniem 30 minut wynosiła około 1 minuty. W najgorszym razie zdechnę, ale to 29 z przodu będzie. To trzeba zaryzykować jeszcze bardziej, a może uda się z tego wyciągnąć 28:30. Wtedy już przestałem kalkulować.

Oceniłem, że tempo do zrobienia ostatniego kilometra jest jeszcze jakieś 10-15 sekund szybsze. Nie do końca wiedziałem też, jaki mam obecnie błąd pomiaru dystansu na zegarku względem rzeczywistości, bo nie zwróciłem na to uwagi przy poprzednim oznaczeniu. Dodatkowo ostatnie kilkaset metrów trasy to ciągłe zakręty. Nie widząc więc linii mety z oddali trudniej ocenić, czy czas z zegarka dobrze się zgrywa z dystansem, jeśli nie widzisz mety na własne oczy. Trzeba więc było pobiec tak, żeby mieć pewność.

800 metrów na maksa, a ostatnie 200 w pałę.

Przyjąłem, że momentem kiedy trzeba przyspieszać na finisz, będzie wbiegnięcie pod wiadukt przy stacji Warszawa Stadion, gdzie po dwóch skrętach w lewo wbiegaliśmy już na metę. Tak też zrobiłem, jak kilku innych uczestników biegu. Ostatnie metry pokonane wśród wydmuchów ognia z maszyn pirotechnicznych i finisz po 4:30 dały mi ostatni kilometr pokonany w 5:10, i łączny czas na mecie 28:14.

Ponad półtorej minuty ponad cel na ten bieg.

Byłem bardzo z siebie zadowolony. Nie dość, że cały tydzień był treningowo mocny, to na zmęczonych nogach nie dałem się swojej głowie, która przed 4 km i na powrocie przez strefę Adidasa zaczęła płatać figle. I to nie tylko zrealizowałem cel, ale także mocno go przebiłem, dobrze oceniając swoje możliwości tego dnia. Na mecie potrzebowałem kilka głębokich oddechów, bo zmęczenie było już znaczne.



Po wyjściu ze strefy zawodnika w tłumie wyłapała mnie Kamila, dała kurtkę, buziaka i pogratulowała biegu. Poziom zadowolenia od razu podskoczył dwukrotnie.

Tego dnia pozostała już do zrobienia tylko jedna rzecz — pójść na start połówki i zagrzać do walki Miguela. Czekaliśmy na niego około 400 m za startem i z okrzykiem „bez 1:35 nie wracaj do domu!” zostawiliśmy go z tą informacją na pastwę półmaratonu.

Zmęczony i dumny z siebie wracałem do domu, rozmyślając jaki kolejny przystanek wymyślić sobie na drodze do Biegu Niepodległości. Co sobie wymyśliłem? Jako że z pisaniem tej relacji trochę mi się zeszło, to już pewnie wiecie. Tutaj nie będę tego zdradzać, kolejna relacja już za kilka dni.

6 Comments

  1. Miguel

    Niestety wróciłem do domu bez tego… Ale Tobie gratuluję 😎

  2. K

    Dobrze, że biegłeś szybko, bo już się chłodnawo robiło xD <3

Skomentuj K Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *